Kolejna zmutowana relacja z nocy saunowej w AD.
Noc saunowa "CYRK" 17 grudnia 2016r.
Ziemię skuł lód.
Mróz wgryzał się w każdą komórkę ciała – kąsał żarliwie i bez opamiętania... Parszywa pogoda na podróż autem. Na szybach rysowały się piękne wzory kwiatów i gwiazd, i nawet ustawione na maksimum ogrzewanie nie dawało rady zmazać tych wzorów. Droga była pusta – ostatni samochód minęliśmy jakieś dwie godziny temu. I tylko towarzyszyły nam kikuty bezlistnych drzew – mijały nas w równym rytmie kołysząc się i skrząc od szronu. Dzień się chylił ku mroźnemu końcowi, tak przynajmniej można było wnioskować ze wskazań zegarka - bo pogoda była cały czas beznamiętnie taka sama – ponuro, szaro, mroczno. Cały świat wyprany z koloru i życia. I te czarne kikuty...
Dla mnie i mojej żony każda podróż to wielka wyprawa i przygoda a nie tylko przemieszczanie się z punktu A do punktu B. Tyle nam pozostało z dzieci – dla dzieci też liczy się nie tyle sam cel podróży ale sama przyjemność podróżowania. Wsiadają do samochodu, autobusu, pociągu i chłoną niecodzienną atmosferę, przyglądają się współpasażerom, przyklejaja buzie do szyb – i czym prędzej proszą o kanapki. Zajadają się nimi i zajadają się widokami zza szyb tak jak tymi kanapkami.
Myśmy większość kanapek już zjedli a głowy coraz częściej jednak odwiedzała myśl o zmęczeniu. Byliśmy już po tych kliku godzinach samotnej jazdy stęsknieni świateł, rozmowy, ludzi. A tu tylko kikuty drzew, zamrożone szyby i blues sączący się z głośników... "tennessee whiskey" Chrisa Stapletona a później "stony road" Chrisa Rei. I dwoje ludzi w fordzie podróżujących prostą drogą wsród zmrożonych pól. Od punktu A do punktu B. Przez punkt C.
Zapadł zmrok – przytłaczająca całodzienna szarość odstąpiła pola czerni. Skupione światła lamp wyłuskiwały każdy znak przydrożny, każdy krzew i mordowały każdy cień tworząc kolejne.
Nagle otoczyła nas cisza. Złowroga i namacalna. Radio zakrztusiło się na płaczliwym akordzie i zamilkło. Deska rozdzielcza zamrugała żółtymi i czerwonymi światłami i samochód zgasł. Toczyliśmy się drogą coraz wolniej i wolniej i wolniej. Aż w końcu zatrzymaliśmy się. Pragnęliśmy przygody no to ją mamy, cholera by to...
Spróbowałem ponownie uruchomić samochód ale cichy stukot i rzężenie były jedynymi odpowiedziami na moje próby. Gertruda chwyciła latarkę, ja mapę i spróbowaliśmy wydedukować w jakim to ciekawym miejscu samochód postanowił powiedzieć nam "do widzenia" i jak blisko stąd do najbliższej miejscowości. W taką pogodę nie możemy zostać w aucie czekając na pomoc bo bardziej prawdopodobne, że zamarzniemy niż ktoś się tu pojawi. A komórki o dziwo nie działają. Brak zasięgu. Parszywa okolica.
Najbliższa miejscowość? Trzy kilometry na wschód. Przez pola. Na przełaj. Mała miejscowość o ciekawej nazwie Aquadrom.
Zepchnęliśmy samochód na pobocze, wyciągnęliśmy resztkę kanapek i termos z kawą. Ubraliśmy się na cebulkę i wyruszyliśmy w ciemność. Przez czarne pola. Na przełaj. Do Aquadromu. Dobrze, że chociaż księżyc łaskawie nam przyświecał wyłuskując srebrne smugi pośród czarnych tonów.
Nie rozmawialiśmy ze sobą – raz, że ściśnięte usta pokrywały się drobinkami lodu; dwa, że jedynym marzeniem była parząca kawa przy gorącym kominku.
Szliśmy, szliśmy... śnieg skrzypiał pod stopami a oczy wypatrywały jakiegoś światła a uszy nasłuchiwały odgłosów życia.
Ujrzeliśmy ciepłą łunę i małe świetlne punkty na horyzoncie. Nadzieja wlała się gorącem w nasze skostniałe członki. Przyspieszyliśmy kroku. Świat zbliżał się do nas – łuna rosła w oczach aż całkiem zastąpiła mrok i ciemność. Uszy wyłowiły dźwięki – najpierw pojedyncze brzdęknięcia w jakieś instrumenty, później brzdęknięcia połączyły się w psychodeliczny rytm piszczałek i katarynki. Szliśmy dalej aż otoczył nas niespodziewany widok – jak okiem sięgnąć kolorowe namioty i karuzele. I miliony kolorowych świateł – wstęgi świetlne zwieszane od szczytu jednego namiotu do drugiego, od drugiego do trzeciego. A całość ogrodzone drewnianym płotem – każda deska pomalowana w innym kolorze. Patrząc na tę feerię barw człowiek całkowicie zapominał o chłodzie. Przeszliśmy przez kolorową bramę i od razu porwał nas tłum rozbawionych ludzi.
A wrażenie ciepła okazało się być nie tylko wrażeniem – było najprawdziwszą prawdą bo poczuliśmy, że ciepło wnikało w nas, wypromieniowywało w nas. Oszołomieni daliśmy się ponieść tłumowi.
Czego tu nie było – karuzele z drewnianymi koniami; klauni robiący dmuchane balonowe zwierzęta; słonie i lwy w klatkach; wróżki wróżące ze szklanych kul i przepowiadające przyszłość oraz klauni.
Usłyszeliśmy nawoływania przerywane gromkim rykiem jakiegoś zwierzęcia. Przed jednym namiotem kłębił się tłum widzów spragnionych niecodziennej rozrywki. Cisnęli się do środka, przeciskali się i prawie tratowali. I ciągle nadchodzili nowi widzowie. Wcisnęliśmy się również. W środku było ciemno i gorąco. Usiedliśmy na ławce, wtuliliśmy się w siebie i zamarliśmy w oczekiwaniu. "Meine Damen und Herren, Mesdames et Messieurs, Ladies and Gentlemen! Guten Abend, bon soir, Wie geht's? Comment ca va? Do you feel good? Outside it is winter. But in here it's so hot." - rozległo się donośnym głosem. Dziwna zapowiedź ... a następnie jeszcze dziwniejsza postać została wyłowiona czerwonymi światłami szperacza z mroku. Kobieta niewielkiego wzrostu ale z wielkim pejczem. Cała w skórze z małym fikuśnym kapelusikiem i oczami skrytymi za woalką. Buty na potężnym obcasie i władcza aura. A zaraz za nią kroczył dostojnie... lew!!! Lew!!! Bez klatki, bez kagańca, bez ochrony, bez osłony!!! LEW!!! Prawdziwy lew centymetry od nas! Gertruda z lekkim piskiem wtuliła się we mnie a ja miałem (nie ukrywam) serce w przełyku. Zamarłem. Ale chyba tylko ja – bo wszyscy inni widzowie bawili się doskonale nie przejmując sie w ogóle królem zwierząt i jego zębami.
Rozpoczęła się tresura. Widziałem wiele już występów cyrkowych ale jeszcze nigdy nie widziałem, aby lew machał ręcznikiem! Najpierw proste ruchy – unoszenia i opuszczania. Treserka pokazywała ruch a następnie lew powtarzał. Kolejny pokaz – i poziom skomplikowania ruchów wzrastał. A gdy w ruchu pojawiły się dwa wirujące ręczniki widownia zamarła patrząc z niedowierzaniem na tę przedziwną sytuację. Lew początkowo nieporadnie chwytał łapami ręczniki, czasami pomagając sobie jeszcze uzębionym pyskiem. Później tak się zapamiętał w ruchu, że przeskoczył ponad treserką i wywijając ręcznikami jak wiatrakami stanął na tylnych łapach i ryknął! Atmosfera w namiocie w sekundzie zgęstniała – wszyscy zamarli bo to nie był zwykły "pokazowy" ryk; to nie był "ryk" wyuczony i wytresowany. To był ryk tryumfu, mocy i siły. I głodu... Lew rzucił się na pierwszą ławkę zaczął gryźć i zagryzać widzów - w panice zeskoczyliśmy z ławki i rzuciliśmy się ku wyjściu – ale kątem oka zobaczyłem, że tylko my uciekaliśmy! Nikt inny nie spanikował – wszyscy bili brawo jakby w przeświadczeniu, że to co się właśnie stało było częścią przedstawienia! Ale nie było! Nie mogło być!!! A treserka się śmiała!!! Zanosiła się obłędnym śmiechem wykrzywiając krwawe usta - "So - life is disappointing? Forget it! We have no troubles here! Here life is beautiful... Even death is beutiful!!! Outside it is winter. But in here it's so hot. Forever!!!"
Wypadliśmy z namiotu i biegnąc staraliśmy się uciec jak najdalej... mijaliśmy kolejne namioty, mijając stragany ze słodyczami, mijając strusie, mijając słonie i mijając klaunów. Atak klonów klaunów – gdzie nie spojrzeć tam tacy sami klauni! Kloni klauni! Ciarki zaczęły mi przechodzić po plecach – takie zimno-duszące uczucie, które cię dopada gdy orientujesz się że wszystko co widzisz jest inne od spodziewanego. I dopiero teraz przyjrzałem się dokładniej otoczeniu i mijanym namiotom – prawie wszystkie były porwane, potargane, cerowane. Tak jakby lata świetności miały za sobą. Jakby działały resztkami sił i woli. Wiatr roznosił wszędzie kłęby pyłu i gorącego powietrza – co było jeszcze bardziej przerażające biorąc pod uwagę mróz jaki wszędzie panował poza tym miejscem. Zwierzęta były wytarmoszone, nastroszone i wściekłe a klauni mieli przerażająco zaciśnięte usta i oczy jak szparki. A ludzie... ludzie byli jakby w obłędzie! Z niewidzącymi oczyma i przyklejonymi uśmiechami na twarzy krążyli od namiotu do namiotu. A wszystko w powolnym rytmie schizofrenicznej katarynki której brzdękanie unosiło się z głośników nad głowami. A księżyc był krwawy. Z przerażeniem w oczach rozglądaliśmy się wokoło i nasze oczy wychwytywały coraz to bardziej dziwne detale tego cyrkowego miasteczka. Totalny freak show! Gdzie myśmy dotarli?!
Chwyciliśmy się za ręce i zaczęliśmy biec w stronę wyjścia – tak nam się przynajmniej wydawało... Skręciliśmy w prawo obok wielkiej klatki z wielbłądem, popędziliśmy prosto przy zielono-brudnym namiocie reklamującym wróżenie z fusów, kuli oraz z kości koguta, skręciliśmy w lewo w kierunku płotu – tak nam się przynajmniej wydawało... ale płotu nie było. Był za to olbrzymi złoto-czerwony gorący namiot i tłum ludzi cisnący się do środka. Ten tłum ludzi nas porwał – nasze ręce oderwały się od siebie, Gertruda krzyknęła a ja już nie zdołałem jej złapać. Tłum wcisnął nas do środka – tonęliśmy w otchłani obłędnych oczu i sapiących oddechów. Nagle nastała cisza i ciemność. Nie tyle cisza co CISZA! Cisza totalna i absolutna. I nastało światło – pojedynczy snop rozjaśnił środek areny. Byłem jak sparaliżowany – niezdolny do ruchu, i tylko oczy chłonęły widoki. Na arenie rozjaśniła się złotem kobieta ze skrzydłami. Hipnotyzowała wzrokiem i ruchem w tej totalnej ciszy. A później ciszę przerwał pojedynczy dźwięk, rzężenie struny sitaru. Dźwięk narastał, kumulował się by nagle wybuchnąć obłędnym rytmem i w tym rytmie kobieta zatańczyła! Skrzydła wznosiły się i opadały; kuły przestrzeń i uwalniały ją. Następnie skrzydła opadły odsłaniając brzuch tancerki, który zaczął kusić i uwodzić w rytm muzyki razem z biustem i biodrami. Delikatne subtelne ruchy rąk harmonizowały z orientalną muzyką a shimmy bioder powodowały, że zatopiłem się w transie. I te oczy... tylko oczy były widoczne zza woalki. I te oczy kusiły a zarazem były bezwzględnie mroczne i krwawe. I te oczy nie pozwalały oderwać swoich oczu od nich!
Energia się kumulowała, obłędny trans otaczał mnie i wszystkich dookoła. I nagle znowu cisza. CISZA! I ciemność. Poczułem się jakbym stracił dłoń, rękę, pół siebie. Totalne zagubienie i brak sensu życia... taki samotny...
Światło znowu się pojawiło – najpierw wąski snop, który wzrastał i rozkraczał się by docelowo objąć całą arenę. I wkroczył na nią siłacz! Ubrany w przedziwny strój: czarne shorty, a na nich zielony kostium składający się wyłącznie z cienkich pasków. Całe umięśnione ciało miał wysmarowane oliwą – widać było jak pracuje każdy mięsień! A oczy – też krwawe. I z nieludzkim grymasem na twarzy zaczął podnosić ciężary. Najpierw powoli jak żółw ociężale, później z coraz większym rozmachem i łatwością a na końcu zaczął wywijać i kręcić ciężarami jakby były ze styropianu a nie z wielkich kamiennych bloków połączonych stalowym prętem! Zrobiło mi się gorąco jak sobie wyobraziłem, że on może w każdej chwili wypuścić ten ciężar w kierunku publiczności – tak jak się rzuca kaczki na wodzie. Pstryk...! i ślad po wypuszczonym ciężarze znaczy krwawa linia. Stróżka potu spłynęła mi po plecach. Na szczęście to tylko moja wyobraźnia pobudzona krwawym księżycem i tym nawiedzonym miejscem.
I nagle znowu cisza. CISZA! I ciemność.
Znowu zrobiło się zimno, pusto i samotnie ale do czasu gdy z ciemność wyłoniła się ognista postać – czy to ptak, czy to kobieta, czy to ... fenix? Z zewsząd rozbrzmiała melodia "Rise like a phoenix" Conchity Wurst a tajemnicza kobieta wstała i zaczęła tańczyć skrząc się cała od ognia. Piosenka pasowała idealnie do niej bo lico jej nie było gładkie jak u kobiet – była brodata. Kobieta z potężną brodą - cała w ogniu! Taniec ponownie hipnotyzował a w pewnym momencie na arenę wkroczyła druga kobieta z brodą – i tak we dwie wytańczyły i wyśpiewały najdonośniejsze fragmenty tej monumentalnej pieśni. I nagle znowu cisza! I ciemność! A publiczność rzuciła się na dwie samotne postaci stojące nadal na arenie.
Nie patrzyłem co było dalej bo kątem oka zauważyłem Gertrudę – przepchałem się przez nacierający tłum i chwyciłem ją za rękę. I już nie wypuściłem! Udało nam się wydostać na zewnątrz. Staliśmy na pustym placu oddychając ciężko. Dysząc.
Popchnąłem Gertrudę w przeciwną stronę niż droga, którą dotarliśmy do złoto-czerwonego namiotu. Przecież to miasteczko musi się kiedyś kończyć! Kiedyś na pewno uda nam się dotrzeć do kolorowego płotu.
Szliśmy coraz szybciej i szybciej. A jak wreszcie zauważyliśmy w tle fragmenty rozświetlonego ogrodzenia to zaczęliśmy biec. Byle jak najdalej... Dotarliśmy do płotu. Nie zdawałem sobie sprawy jaki jest wysoki – prawie dwukrotnie mnie przewyższał. Górował nad nami obdrapanymi sztachetami z których sypała się farba. Niektóre sztachety były połamane i w górę sterczały ostre drzazgi. Byłem zdezorientowany – za to Gertruda stwierdziła, żebyśmy poszli w prawo. Płot musiał kiedyś skończyć się wejściem...
Po kilkunastu minutach dotarliśmy do wyjścia lecz poczuciu ulgi przeszkadzał widok armii klaunów klonów. Chwycili nas pod ręce i siłą wciągnęli do granatowego namiotu. Usadzili bez słów na ławie przytrzymując nas i pilnując. A na arenie zaczął się pokaz dwójki klonów. Starali się być śmieszni, ale jak dla nas był to śmiech przez łzy. Każdy skończony numer powodował coraz większe napięcie w moim ciele – bo nie wiedziałem co nas czeka po zakończonym występie, co zaplanowały klony? Gdybym oglądał występ w innych okolicznościach to stwierdził bym, że klauni są naprawdę świetni – a motyw zabawy w hydraulików czyli skręcanie rurek na oczach widzów i polewanie z takiego układu rurek wodą całkiem przedni. Kręcili też dynamicznie pizzą przerzucając ją sobie nawzajem. Rozpalali wyobraźnię kolorowymi wstęgami i dynamicznie zmieniającymi się światłami.
A później...
... później wykorzystali nas jako żywe tarcze...
Inni klauni nas przytrzymywali a Adrian i Piotrek, bo takie imiona mieli wyszyte na kolorowych surdutach, zaczęli rzucać w nas nożami. Ostrza błyskały i wbijały się na milimetry od naszych ciał. Publiczność wiwatowała, a mnie znowu ściekał zimny pot po plecach i czole. Impreza tak jak się nagle zaczęła tak nagle się skończyła. Światło na arenie zgasło a trzymające nas dziesiątki dłoni zniknęło. Byliśmy wolni. Drżąc z niewysłowionego napięcia i ulgi wyszliśmy z namiotu. Po klaunach nie było ani śladu. Publiczność też zniknęła – rozpłynęła się w powietrzu jakby składała się z duchów. Wtuliliśmy się w siebie i nadal drżąc zwróciliśmy się w kierunku wyjścia. Tak przynajmniej nam się wydawało...
Szliśmy potykając się co chwila o kamienne płyty którymi był wybrukowany chodnik. W pewnym momencie upadłem. Gertuda pomogła mi wstać. Szliśmy dalej. Noc była parna i gorąca. Nasz samochód zamarzł a my tutaj rozbieraliśmy się nie mogąc wytrzymać w tym cieple.
Do uszu nagle dopłynął dźwięk katarynki. Pojedyncze tony zaczęły zlewać się w surrealistyczną psychodeliczną kakofonię dźwięków. Dzwięków które hipnotyzowały, które zabierały nam naszą wolę i prowadziły w głąb tego dziwnego miasteczka. Potulnie i posłusznie kroczyliśmy z powrotem ścieżką oddalając się od wyjścia. A katarynka grała. Rozpoznałem motyw z "Death to the Twins" Badalementiego z "Miasta zaginionych dzieci" a do nosa dotarł zapach opium. Cały czarny namiot, który był celem naszego bezwolnej wyprawy, był wypełniony tym zapachem. Na ławach siedzieli kołysząc się lekko widzowie. Otumanione spojrzenia takie jak nasze. A pośrodku mistrz ceremonii – kataryniarz. Kręcił obłędnie korbką a my czuliśmy się jak posłuszne myszy z baśni o fleciście z Hameln. Korbka zwolniła ale nie muzyka – ona otaczała nas a my ją chłonęliśmy. A kataryniarz w niebieskich okrągłych okularach i czarnym jak noc płaszczu wziął latarenkę i zaczął spacerować po namiocie oświetlając poszczególne twarze. Jakby czegoś szukał. Jakby sprawdzał. Dotarł do mnie – poświecił mi prosto w oczy, dłużej niż innym, a później z pomrukiem zadowolenia i błyskiem w krwawych oczach podszedł jeszcze do Gertrudy. Następnie wrócił do katarynki. Zakręcił nią mocno zmieniając rytm i wyjmując z niej dwa czarne trapezy obszyte srebrzystą lamówką. I zakręcił nimi. Szybkość i tempo tego pokazu nas urzekło – trapezy poruszały się z taką prędkością, że przypominały śmigła. Obrót w górę, obrót w prawo, coraz szybciej, coraz mocniej, coraz goręcej... katarynka grała a my z Gertrudą zaczęliśmy się poruszać w rytmie wyznaczanym przez ten instrument. Katarynka zabierała naszą wolę, zabierała nasze dusze... i pozostaliśmy już w tym namiocie z obłędem i krwawym błyskiem w oczach. Z szalonym uśmiechem na twarzy. A jak występ się skończył – wyszliśmy razem z innymi widzami w gorącą noc by krążyć od namiotu do namiotu, od występu do występu w oczekiwaniu na nowych widzów.
A w naszych bezdusznych ciałach już teraz na zawsze miała grać muzyka katarynki.
Ti titi ti ... titi turli turli tiii... i ten uśmiech. I ten obłęd, który nas otoczył i wypełnił.
Poprowadzili nas na sam środek miasta. Weszliśmy do białego namiotu. W namiocie stały stoły z najprzeróżniejszymi cyrkowymi akcesoriami – były trapezy, grzechotki, pejcze poskramiaczy i treserów zwierząt, były brody, były sztuczne kwiaty, był piasek, były stroje klaunów i wiele innych rzeczy. Gertruda prowadzona jakby niewidzialną ręką podeszła do stolika z brodami. Dotknęła jednej i nagle zaczęła jej wyrastać jej własna broda. Ja podszedłem do stolika z trapezami i ręcznikami. Chwyciłem je a one zaczęły żyć w moich dłoniach własnym życiem. Ręcznik i trapez stały się przedłużeniem moich rąk – kręciły się i zakręcały, oddalały i przybliżały. I wirowały.
Opanowało nas bez reszty szaleństwo...
Noce w AD są rzadko. Zbyt rzadko. Ale za to swoim klimatem wynagradzają miesiące oczekiwań. Scenografia, stroje, muzyka i niesamowita atmosfera udziela się wszystkim gościom.
Niestety tym razem nie udostępniono nam basenu – a zabawy w nim należały do stałego punktu programu. Wystarczy tylko sobie przypomnieć namiętne "walenie w ball" Prezesa czy też próby eksterminacji Kasi sprzed kilku innych nocy. Tym razem nie było nam to dane. Ale poradziliśmy sobie znakomicie organizując sobie krotki czas wolny pomiędzy seansami.
Od samego wejścia w świat saunarium AD witały nas balony, dmuchane zwierzęta oraz obsada tego najbardziej kreatywnego saunarium w Polsce: Piotrek i Adrian przebrani za klonów/klaunów, Paweł dystyngowanie kroczący w czarnym płaszczu i niebieskich lennonkach, Gabrysia z małym cylinderkiem i woalką na głowie a z pejczem w dłoni, Gosia z brodą, Sebastian niekompletnie ubrany i Marceli jako Dyrektor całego cyrku z zamaszyście zawiniętym wąsem na twarzy. Witali nas też stali współpracownicy – czyli przedstawiciele firmy cateringowej dostarczającej na różne aquadromowe eventy przepyszne jedzenie. I to nie jest czcza gadanina – jedzenie jak zawsze było pyszne. Dużo, kolorowo, lekko, ciężko i owoce. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. A ja do teraz i tak wspominam tę niesamowitą grzybową z ostatniej Silesiany...
Seanse – jak zwykle podporządkowane głównemu tematowi. Nie było takiego prowadzenia akcji jak na kliku innych nocach (jak chociażby na Zakazanym Imperium gdzie mogliśmy podziwiać całą historię życia Don Maria) – mieliśmy bardziej seanse pokazujące cyrk w różnych odsłonach. Była treserka dzikich zwierząt Gabrysia, która uczyła machac ręcznikiem Pawła lwa. Tutaj muszę napisać że podziwiam Pawła za ten dwukrotnie wykonany seans – cały w brązowym polarze oraz z grubą maską lwa na głowie. Przecież w niej się nie da oddychać a już o widzeniu czegokolwiek przez mikro-szparki można zapomnieć! A teraz spróbujcie jeszcze machać ręcznikiem, podskakiwać, ryczeć na żądanie tresera a nawet wykonywać przewroty w saunie – tak, tak! Przewroty! Podziwiam.
Była kobieta z brodą tańcząca całym ciałem – Gosia. Uch co to była za uczta dla oczu! Nie można od niej ich oderwać – a głowa cały czas się kiwała w rytmie wschodniej muzyki.
Był Sebastian w podwójnej roli – siłacza (przerażający jest ten kostium Borata!, dobrze że Sebastian ubrał shorty pod spód) oraz drugiej kobiety z brodą = gratuluję dystansu do siebie i doskonałego poczucia humoru!
Byli bliźniacy a raczej kloni klauni: Adrian i Piotrek, przeprowadzający bardzo dynamiczny i kolorowy seans.
I był ponownie Paweł – tym razem jako kataryniarz. Najdoskonalszy seans wieczoru, najbardziej klimatyczny seans wieczoru. Jak Paweł dopracuje muzykę (początek ustawiony zbyt głośno trochę rzęził, przejścia pomiędzy utworami niedopracowane i niektóre elementy przydługawe) to z tym seansem widzę go na mistrzostwach! Klimat latarenki w ciemnej saunie, muzyka przyprawiająca o dreszcze i doskonałość w ruchach. Tym razem to Pawła wskazuję jako "zwycięzcę" konkursu na najlepszy seans. Bez zastanowienia! A na drugim miejscu – Gosia, która skradła serca zwłaszcza męskiej części widowni.
Wszystkie seanse sprawiły mi niekłamaną przyjemność i już nie mogę się doczekać kolejnej nocy.
Dziękuję i proszę jak zwykle o więcej.
A może (nowy pomysł) – legendy polskie? Już o tym wspominałem w AD ale pozwolę sobie poruszyć ten temat na szerszym forum. Baba Jaga, Swarożyc, Radegost, ognisty ptak Aruk, Światowid, Południca, Skarbnik, Utopiec, Rusałki, Dziewanna, Kupała, Płanetnik – mamy legendy tak bogate w niesamowite postaci, że może warto się w nie zagłębić?
Na sam koniec powtarzam stały cytat z Alicji, który po przeczytaniu powyższej relacji nabiera IMO nowego znaczenia:
„- Ale ja nie chciałabym mieć do czynienia z wariatami - rzekła Alicja.
- O, na to nie ma już rady - odparł Kot. - Wszyscy mamy tutaj bzika. Ja mam bzika, ty masz bzika.
- Skąd może pan wiedzieć, że ja mam bzika? - zapytała Alicja.
- Musisz mieć. Inaczej nie przyszłabyś tutaj.„
Autor: Mirek(nju) dla poprawnesaunowanie.pl